...powiedziała Gosia, kiedy zapytałam w jakim kolorze chciałaby mieć mitenki. (Oczywiście, było to 3 miesiące temu, nie teraz). Potem coś tam ustaliłyśmy, ale bez konkretów. I teraz zaczyna się reklama:
Kiedy zobaczyłam tę włóczkę, wiedziałam, że to właśnie ten kolor. Na zdjęciu wygląda może tak sobie, ale w naturze jest prześliczna. Zrobiłam z niej kilka par mitenek dla ulubionych koleżanek i każde były jedyne w swoim rodzaju i - no głupio mi się chwalić ale - śliczne.
Kolory układają się pięknie, ale żeby obie rękawiczki wyglądały podobnie trzeba trochę ekwilibrystyki z przewijaniem. Sobie robię zwykle "jak leci", ale "na wynos" staram się, żeby były podobne.
Włóczka jest cieniutka i może nie najłatwiejsza w obsłudze, ale i tak fajnie się z niej robi, bo jest miła w dotyku i te kolory... takie naturalne, delikatne...
Ochy i achy :-))
Myślę, że kolor mmmm no nie wiem spełnił oczekiwania, bo Gosia chciała mieć w nim jeszcze czapkę i szalik. Zdjęcie szalika, który jest kominem muszę znaleźć w telefonie i może następnym razem się nim podzielę, bo jak wszystko z magica jest wyjątkowo udany, tymczasem czapka:
Nie na właścicielce wprawdzie, tylko na Eliszce mojej ulubionej, ale genialnie jej w tych kolorach do tego zgodziła się wystąpić jako modelka - dziękuję!
Właściwie Eli też powinnam zrobić taką czapkę, ale nie śmiem, bo jest ode mnie o wiele lepsza, jeśli chodzi o czapki.
Wzór znany i dość popularny w tym roku, "ślimak" - bardzo pasuje do tych wielokolorowych włóczek , do tego dość prosty - cała zabawa polega na spuszczaniu oczek z jednej strony i dokładaniu z drugiej. Zdaje się, że ja to robię odwrotnie - tzn. na początku rzędu spuszczam, a na końcu dodaję, ale wychodzi to samo.
Obawiam się, że mnie w tych kolorach nie będzie tak dobrze, ale myślę, że jeszcze parę motków nabędę, bo w końcu sobie nie zrobiłam nic. No, ale fajniej jest oglądać swoje dzieła na innych, nie?
I w ogóle chciałam nadmienić, że moje 20 dniowe milczenie nie było spowodowane nieróbstwem jakimś, tylko odwrotnie - dzikim pośpiechem - Danielik przygotowywał się do wyjazdu, a w międzyczasie pracował nad przedstawieniem, a do tego szykowaliśmy gadżety na kolejny kiermasz na puszczyka. Sporo ich wyszło, wczorajszej wieczornej produkcji nie obfociłam, bo nie było czasu (a szkoda, bo fajna była), ale pozostałe zdjęcia są.
czwartek, 29 marca 2012
czwartek, 8 marca 2012
Dzień wewnętrzny czyli atak weny
Z okazji święta, które zwykle ignorowałam, a dzisiaj nie - postanowiłam robić tylko rzeczy, które lubię. Po przemiłym poranku - dziękuję chłopcy - z herbatką "Pozdrowienia z Londynu" plus pączki róż w kocim kubeczku na podstawce z obrazem Alfonsa Muchy ("Wiosna") wróciłam w objęcia Morfeusza, wyspałam się za wszystkie czasy (i na zapas). A później postanowiłam zrobić w końcu kolce z ptaszkami, które kupiłam miesiąc temu. No i jak wyjęłam swoje zabawki biżuteryjne, wpadłam w po uszy. Dawno nic nie robiłam i tak fajnie mi się dzisiaj przeglądało te koraliki i kamyki, że spędziłam przy nich wieeele godzin - przy audiobooku Kafka nad morzem - jasne, że już czytałam, teraz słucham, wpadłam na kilka fajnych pomysłów:
Drewniane ptaki, nefryt, ceramika, srebro.
Ptaszki są bardzo lekkie i fajnie się majtają, miło się w nich chodzi.
Mnóstwo czasu zajęło mi ich fotografowanie, a efekt nie powala, niestety, rany, zbyt rzadko fotografowałam swoje "dzieła wiekopomne", żeby się nauczyć.
Te łezki z kwarcu dymnego zachwyciły mnie dawno temu, kupiłam je i leżały, bo są trudne w obsłudze - mają maleńkie dziurki i w dodatku dość daleko od krawędzi - nie powiodły się próby zawieszenia ich na drucie, kółkach, a na lince mi się nie podobały.
Dzisiaj doznałam olśnienia i połączyłam je z granatowymi kryształkami - tak wiem, brąz i granat - żadna nowość, ale do mnie dopiero dotarło, do tego wałeczki z agatu - zostały z jakiejś innej zabawy, bo mają nierówno nawiercone otwory - jak widać zresztą.
Bransoletka z kamieni, które też czekały na przypływ weny - bursztyn i obsydian od przyjaciółek - miło mi się będzie w nich chodziło. Do tego różne agaty - trawione i nietrawione, turkus afrykański, nawet trochę lawy się dostało, wszystko nawleczone na sznurek, co było trudnym wyzwaniem, mnóstwo tego sznurka pocięłam, no i jak nawlokłam na zielony, to znalazłam brązowy. Jest na zielonym.

I jeszcze jedne kolce z rozpędu - fajne plastikowe kule, ale miały strasznie duże otwory i jakoś do niczego mi nie pasowały, aż tu nagle sznurek się... odwinął. Kwadratowe sztyfty - fajne, ale wymagające, też długo leżą, bo nie wszystko do nich pasuje - czytaj prawie nic nie pasuje...
Drewniane ptaki, nefryt, ceramika, srebro.
Ptaszki są bardzo lekkie i fajnie się majtają, miło się w nich chodzi.
Dzisiaj doznałam olśnienia i połączyłam je z granatowymi kryształkami - tak wiem, brąz i granat - żadna nowość, ale do mnie dopiero dotarło, do tego wałeczki z agatu - zostały z jakiejś innej zabawy, bo mają nierówno nawiercone otwory - jak widać zresztą.
Jakieś sztyfty wygrzebane z czeluści pudełka i srebrne dyski - też czekały na swoją kolej dość długo.
Nie wiem, kiedy uda mi się je włożyć, ale są.
Oczywiście obiad był na czas - niech żyje maszyna chlebowa, która ugniotła ciasto na pizzę, niech żyje Euri, która wymyśliła cytrynowego piegusa, którego robi się błyskawicznie, a smakuje cudownie. I jeszcze kompost wyniosłam i chałupę ogarnęłam. I zrobiłam skarpetę na telefon dla Alicji (nie sfotografowałam jeszcze) i obejrzałam Herculesa Poirot i Sherlocka Holmesa. Ach, jaka ja jestem pracowita... (ha, ha, ha)
Subskrybuj:
Posty (Atom)